Dziś fragment powieści Przerwane tony Gai Kołodziej, którą
objęłam patronatem medialnym.
Kroki w korytarzu sprawiają, że odruchowo
spoglądam w tamtą stronę.
– Lili. – Witek podchodzi do nas. –
Czekają na ciebie.
– Na mnie? – Spoglądam na niego, zdezorientowana.
– Dlaczego?
W milczeniu obejmuje mnie ramieniem i
odciąga od mamy.
– A co z nią? – dopytuję spanikowana. –
Nie opuszczę jej!
– Musisz jechać.
– Nie ma mowy! – Wyrywam się z uścisku i
wracam do mamy.
Wielokrotnie dumałam, co by się stało,
gdybym choć raz opuściła dom na dłużej. Podejrzewałam, że rozłąka może wywołać
u niej epizod depresyjny, ale nie spodziewałam się takiej reakcji. Przeraża
mnie.
– To nie podlega dyskusji. – Witek ujmuje
mnie za łokieć.
– Muszę zadzwonić po pomoc! – Drżenie w
moim głosie przeradza się w panikę.
– Już to zrobiłem. – Ciągnie mnie ku
schodom. – Idź.
Wyrywam rękę z uścisku i obracam ku niemu.
– Bez mamy nigdzie nie jadę! – oświadczam
ostro i aż podskakuję, słysząc:– W tej chwili!
Witek nigdy dotąd nie podniósł na mnie
głosu. Potrafił spojrzeniem wyrazić niezadowolenie, czym szybko ustawiał mnie
do pionu. Jego krzyk uświadamia mi, jak poważna jest sytuacja, i choć w
dalszym ciągu nie rozumiem, skąd ten pośpiech, jestem gotowa bez protestu
wypełnić polecenie. Po raz ostatni patrzę na mamę, która w świetle wpadającym
do pokoju przez okno przypomina owoc mniszka pospolitego. Półprzezroczysta,
otoczona puchem kielichowym – jedno chuchnięcie i rozpadnie się na kawałki.
– Zajmę się nią – dodaje ochroniarz
łagodniejszym tonem.
Spoglądam na niego w napięciu.
– Obiecujesz?
Przez moment patrzymy sobie prosto w oczy.
– Masz moje słowo.
Raptem na korytarzu pojawia się Patryk.
Przez ramię przerzucony ma mój turkusowy plecak z przytroczoną do niego matą do
jogi. Przywołuje mnie gestem, napięcie żłobiące mu twarz dodatkowo mnie
pospiesza. Zbiegam za nim po schodach.
Mężczyźni w garniturach stoją przy głównym
wejściu. Nie marnują ani chwili – natychmiast otwierają drzwi i wychodzą na
zewnątrz, gdzie czekają na nas dwa identyczne samochody. Patryk dosłownie wpycha
mnie na tylne siedzenie jednego z nich.
* * * * *
– Czemu zawdzięczam ten przywilej? –
pytam, opanowawszy wreszcie ucisk w krtani.
Mój głos brzmi sztywno i oficjalnie;
ojciec uśmiecha się do mnie, jakby bawiło go, że od razu przechodzę do sedna.
– Nastąpiły pewne wydarzenia, które
wymagają natychmiastowego wzmocnienia kontroli nad twoim bezpieczeństwem.
Wypowiadając te słowa, nawet nie mruga. Ja
również, choć taka odpowiedź jest daleka od satysfakcjonującej. Jego ton jest
chłodny, rzeczowy, pozbawiony sentymentu. Niewątpliwie sytuacja jest poważna,
skoro postanowił wyrwać mnie z korzeniami i przesadzić kilkaset kilometrów
dalej. Jeszcze przed chwilą miałam nikłą nadzieję, że sprowadził mnie tutaj,
bo choć trochę za mną tęsknił. Nadzieja ta szybko zgasła, zastąpiona
rozczarowaniem, bo w jego spojrzeniu ani w słowach nie ma miejsca na tęsknotę.
Wpatruje się we mnie cierpliwie, szacująco, przez co czuję się bardziej jak
nowo zatrudniony pracownik niż córka.
Unoszę brwi w oczekiwaniu na bardziej
konkretne wytłumaczenie. Jest to taktyka, której nauczyłam się wiele lat temu
od Witka. Działa skutecznie, bo ojciec spogląda na Henryka, a następnie
ponownie na mnie.
– Mamy pewne podejrzenia – ostrożnie
dobiera słowa.
– Nic nie jest jeszcze potwierdzone –
dodaje pospiesznie Henryk, przebierając w powietrzu pulchnymi palcami.
Wyraźnie nie mają zamiaru kontynuować,
więc motywuję ich słowami:
– Chyba należą mi się wyjaśnienia.
Mężczyźni wymieniają spojrzenia.
– Sprawa dotyczy Edmunda – oświadcza
Henryk, a na dźwięk tego imienia na twarzy ojca wykwita napięcie. – Wszystko
się zaraz wyjaśni.
Macha niefrasobliwie dłonią, jakby
odpędzał ciekawską muchę. Jakby odpędzał mnie.
– Wciąż nie rozumiem, dlaczego tu jestem.
Ojciec wzdycha i wreszcie wyjawia:
– Cztery godziny temu Edmund wymknął się
ochronie.
Wpatruję się w niego w milczeniu, bo nie
rozumiem, co szaleństwa mojego brata mogą mieć wspólnego ze mną.
– Możliwe, że został porwany.
Czy
jesteście zaintrygowani?